Kontaktu do pana Andrzeja szukałam w białostockim Teatrze Lalek, gdzie grywa do dziś. Telefon na recepcji odebrała przemiła kobieta, która zaoferowała, że przekaże mu moją wiadomość. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy już po niecałej godzinie zadzwoniła moja komórka, a w słuchawce usłyszałam znany mi z wielkiego ekranu głos komisarza Henryka. W tle słychać było radosne dziecięce popiskiwania, jak się później okazało, jego wnucząt. Przyzwyczajona do warszawskich standardów, gdzie każdy zapomina o każdym, nie mogłam wyjść z podziwu, że tak szybko znalazł dla mnie czas. Chyba rzeczywiście na Podlasiu, dokładnie tak jak w filmie, życie płynie wolniej…
- Jak to się stało, że trafił pan do trylogii „U Pana Boga…”?
- Jako aktorzy białostockiego Teatru Lalek często graliśmy w Teatrze Studio w Warszawie i to właśnie tam zobaczył nas Jacek Bromski. Spodobaliśmy mu się i dalej historia już się jakoś potoczyła. To reżyser ustalił od razu kto jaką postać będzie grał. Muszę przyznać, że po przeczytaniu scenariusza, już w pierwszej chwili pomyślałem, że chciałbym wcielić się w policjanta i że to właśnie jako Henryk będę czuł się najlepiej. Początkowo, Jacek miał pomysł, żeby zdjęcia do filmu odbyły się na Śląsku, szczęśliwie jednak zmienił zdanie i film powstał na Podlasiu, w moich pięknych okolicach.
- Jak pan wspomina pracę na planie?
- Na planie zawsze było zabawnie, bo Jacek miał ogromne poczucie humoru. Pamiętam, że pewnego razu padł klaps, a on zaczął czytać gazetę. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, więc zapytaliśmy go w czym jest problem. On odpowiedział: „Tak gracie, że mi się rzygać chce”. Innego razu poprosił mnie, abym porozmawiał z Krzysztofem Dziermą, odtwórcą roli księdza. Jacek trochę marudził, że Krzysztof w jednej ze scen miał za mało energii. Poszedłem więc do niego i powiedziałem o uwagach reżysera, na co Krzysztof odpowiedział: „Widziały gały co brały”. I rzeczywiście, trudno się z nim nie zgodzić, choć trzeba przyznać, że poradził sobie rewelacyjnie mimo, że nie jest profesjonalnym aktorem. Takich sytuacji było mnóstwo i nie sposób ich wszystkich zapamiętać. Tak na poważnie, muszę przyznać, że rola Henryka była jedną z najwspanialszych przygód w moim życiu. Na kształt tego filmu miała wpływ świetna ekipa, która pracowała prawie od samego początku w tym samym składzie. To nie była orka, tylko czas spędzony z cudownymi ludźmi. Chyba już nigdy potem nie przeżyłem czegoś takiego. Nigdy potem nie doświadczyłem takiej atmosfery…
- Czy lubił pan postać Henryka i czy trudno było się w nią wcielić?
- Henryk to sympatyczna postać i bardzo ją lubiłem. Nie miałem z nią jakichś wielkich problemów. Nie musiałem zastanawiać się, analizować i rozkładać na czynniki pierwsze. Doskonale odnalazłem się w tym wcieleniu, ale muszę się do czegoś przyznać. Po wejściu na plan „U Pana Boga w ogródku” byłem w szoku, bo nie do końca wiedziałem jak mam się zachować. Od czasu powstania pierwszej części trylogii, czyli „U Pana Boga za piecem” minęło już ładnych parę lat. Przez kilka dni przypominałem sobie jak Henryk chodził, jak się zachowywał. Myślałem, że ta postać jest we mnie, że mam ją zakodowaną, a jednak okazało się inaczej.
- Jak ludzie reagowali na postać graną przez pana? Z jakim odzewem się pan spotkał?
- Zawsze spotykał mnie pozytywny odzew ze strony widzów. Całą serię „U Pana Boga…” nazwałbym terapeutyczną, dlatego, że te filmy nie męczą. Ludzie mówią, że im częściej je oglądają, tym więcej dostrzegają plusów. Nic dziwnego, bo wszystko wygląda jak malowane, ale to akurat zasługa naszego wspaniałego operatora. Czasem, gdy idę ulicą, widzę, że przechodnie się do mnie uśmiechają, a ja akurat nie mam najlepszego humoru i zastanawiam się, dlaczego oni to robią? Wtedy karci mnie żona: „Andrzej, na miłość boską, uśmiechnij się do nich!”. Jest to bardzo sympatyczne. Jeśli ktoś twierdzi, że takie sytuacje nie są miłe, to po prostu kłamie.
- Co dała panu ta rola? Czy to prawda, że wiele osób bierze pana za policjanta?
- Myślę, że śmiało można powiedzieć, że stworzyliśmy kultowe postacie. Mam wielki sentyment do Henryka i zwyczajnie za nim tęsknię. Koledzy z okolicznej policji, do tej pory traktują mnie jak swojego. Nigdy nie dostawałem mandatów, ale starałem się nie wykorzystywać swojej pozycji. Często witali mnie: „Dzień dobry, panie komendancie!”. To trochę komiczne, ale i przyjemne uczucie. Przyznaję, że czasem zdarzało mi się mocniej wcisnąć gaz i wtedy musiałem się ostro tłumaczyć, ale na szczęście zazwyczaj kończyło się na pouczeniu. Zabawne, ale dzięki temu filmowi zaoszczędziłem trochę grosza. Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem piratem drogowym i tępię wszelkie przejawy głupoty na drodze.
- Czy jest szansa, że powstanie kontynuacja przygód Henryka?
- Bardzo często słyszę to pytanie, ale niestety nie umiem na nie odpowiedzieć. Przyznaję, że chciałbym, aby Henryk znów pojawił się na ekranie. Zadaliśmy sobie mnóstwo trudu i poświęciliśmy ogrom czasu, aby powstały kolejne odcinki. Mogę zdradzić, że mieliśmy przygotowane scenariusze na następnych dziesięć epizodów, ale niestety z różnych przyczyn, nie doszło do ich realizacji. Proszę pamiętać, że czas płynie nieubłaganie i niestety część aktorów już z nami nie ma, a i my się starzejemy... Póki co, cieszy mnie, że jako pierwsi stworzyliśmy triadę: policjant, ksiądz i burmistrz. Na kanwie tego pomysłu powstało w późniejszych latach wiele seriali opierających się na podobnej fabule.
- Czym pan zajmuje się obecnie?
- Bardzo dużo gram w teatrze i jeżdżę po Polsce. Całe moje życie było „cygańskie” i tak jest do tej pory. Poza tym uczę studentów na akademii, a w wolnych chwilach łowię ryby i zajmuje się wnukami. Prowadzę normalne życie. Często spotykam się z przyjaciółmi, bo uwielbiam ludzi. Jest fantastycznie, byle Bóg dał mi zdrowie.
Rozmawiała Joanna Grochal
„U Pana Boga w ogródku” w niedzielę 14 maja o godz. 22:05 w Telewizji POLSAT.