- Scenariusz „Mayday” powstał na podstawie sztuki, która podbiła serca widzów na całym świecie od europejskich stolic aż po nowojorski Broadway, a w samej Polsce wystawiana była tysiące razy w kilkudziesięciu teatrach na terenie całego kraju. Czy trudno przełożyć tak zabawną sztukę teatralną na ekran?
- To może wydawać się proste, ale wcale takie nie jest. Kiedy mamy sztukę, która jest typowym „samograjem” i przełożymy ją na ekran kinowy czy telewizyjny, to ona wcale nie gwarantuje nam sukcesu i ogromnej oglądalności. To wymaga zupełnie innego pochylenia się nad tematem. W końcu kino i teatr to różnego rodzaju media. Przełożenie wymagało dużego wysiłku ze strony producenta, scenarzysty oraz reżysera. My jako aktorzy również mieliśmy w tym swój udział.
- Pana postać jest zdecydowanie jedną z najzabawniejszych, choć Staszek jest osobą, która do wszystkiego podchodzi „na serio”. Zgodzi się pan z tym?
- Komedia wymaga grania w sposób dramatyczny. To nie jest tak, że my się umawiamy, że będziemy grali „śmiesznie” skoro mamy do czynienia z takim gatunkiem filmowym. Komedia to przecież dramat - maksyma znana jak świat, więc trzeba to brać bardzo serio. „Mayday” to „komedia omyłek”, nieszczęśliwe wydarzenia i próba tachlowania rzeczywistością, która trochę inaczej wygląda - w tym przypadku chodzi o obronę swojego najlepszego przyjaciela. Wpada się w pewną spiralę, z której bardzo ciężko się wydostać, a jednak człowiek do samego końca nie kłamie, chcąc dobrze, a jest coraz gorzej... Staszek stara się ratować siebie i przyjaciela z opresji, ale coraz bardziej obaj się w nią wikłają.
- W jednym z serwisów, w którym ocenia się role aktorskie, postać Staszka wyprzedziła odgrywanego przez pana księdza Jerzego Popiełuszkę. To oznacza, że nie tylko fenomenalnie wcielił się pan w tę rolę, ale także widzowie pokochali Staszka. Jak pan myśli za co?
- Szczerze mówiąc, nie myśleliśmy w pierwszej kolejności o tym, aby postacie były za coś konkretnie kochane. Skupiliśmy się na tym, żeby to było prawdziwe. Jeśli widz się śmieje, to bardzo nas to cieszy, bo jednak głupio jest robić komedię, która nie jest zabawna. Uważam, że pewne postacie pracują na inne postacie, na poszczególne wątki. Wiedzieliśmy jedno - to mają być sympatyczni bohaterowie. Jestem bardzo przyjemnie zaskoczony, że Staszek tak bardzo spodobał się widzom. Być może za swoją szczerość, autentyczność czy prostolinijność. To człowiek, który pogubił się w życiu i nie bardzo wie, jak je poskładać. Myślę, że budzi sympatię i jakiegoś rodzaju „politowanie”, będąc przy tym takim dużym dzieckiem. Może właśnie tym ujął serca widzów.
W amerykańskich komediach takie salwy śmiechu i szczerości budzi we mnie Joe Pesci. Nawet w filmie „Chłopcy z ferajny” - to jest taka ostra postać - budzi w człowieku pewnego rodzaju sympatię, bo jest w tym wszystkim autentyczny, chociaż popełnia niesamowite gafy. Nie mogę powiedzieć, że nie inspirowałem się tą postacią, przygotowując się do „Mayday”. Gdybym miał sięgnąć pamięcią i poszukać swoich ulubionych aktorów, których bardzo cenię, to Joe Pesci zająłby bardzo ważne miejsce.
- Z pewnością są jeszcze tacy, którzy ani nie widzieli spektaklu, ani nie mieli okazji zobaczyć filmu, ale teraz będą mogli poznać tę historię w Telewizji Polsat. Jak wobec tego zachęciłby pan do oglądania tych, którzy jeszcze nie poznali „Mayday”?
- Czym prędzej poznajcie tę historię, bo ona naprawdę wydaje mi się „pyszna”! Jedną z najlepszych recenzji, którą usłyszałem, była ta: - Wie pan co, przez cały film śmiałem się tak prawdziwie i odciąłem się od codzienności, odpocząłem psychicznie. Nie było lepszej recenzji po zobaczeniu „Mayday”. To nie były oceny, kto lepiej albo gorzej zagrał - „Mayday” jest traktowany przez widzów w całości jako „tabletka” na dobry nastrój, a śmiech jest dobry na wszystko. A zatem, czym prędzej włączajmy Polsat i oglądajmy ten serial!
Przygotowali: Żaneta Parszczyńska i Krzysztof Machajski
„Mayday” w sobotę o godz. 20:00 w Telewizji POLSAT.